Irena Santor śpiewała w jednym ze swoich największych przebojów, że „już nie ma dzikich plaż, na których zbierałam bursztyny”. Od kilku lat są natomiast „dzikie” plaże, ale nie pełne bursztynów, a opanowane przez watahy dzików, ganiających się z turystami. Problem jest na tyle powszechny, że niektórych zdarzeń nawet się już nie filmuje, jako kuriozum, gdyż Internet pęka w szwach od nagrań dziczych wybryków. Co jest powodem takiego stanu? Czy jest opcja, aby to zjawisko zlikwidować? Czy może czeka nas przyszłość dzielenia wspólnej przestrzeni, nie tylko nadmorskiej, ale i miejskiej z dzikami, jak do tej pory robiliśmy to choćby z gołębiami? Spróbujmy przeanalizować sytuację.
Odpowiedzią na to pytanie jest krótkie stwierdzenie faktu: z lasu. W normalnych warunkach dzik jest stworzeniem typowo leśnym, które na pola lub w pobliże ludzkich siedzib wychodzi nocami, na żer. Dzik jest także zwierzęciem społecznym, rodzinnym i diablo inteligentnym, a także przy dobrych warunkach żerowych rozmnaża się chętnie i licznie. Brak dużych drapieżników, które zagrażałyby dzikom, a także brak selekcji w trakcie polowań i odstrzał losowych osobników, bez zwracania uwagi na wiek, wagę i płeć, doprowadziły do zbyt późno stwierdzonego nadmiernego przyrostu naturalnego. Nadmierna populacja dzików szukała swojego miejsca na ziemi, aż w końcu niektóre watahy zaczęły zajmować tereny podmiejskie, a w końcu obrzeża samych miast, porzucając całkowicie las. Bardzo szybko okazało się, że w mieście nie dość, że ludzie są zdecydowanie przyjaźniej nastawieni, nie dręczą dzików polowaniem, odstraszaniem środkami chemicznymi, czy hałasem, to w dodatku dostęp do żywności jest banalnie prosty - wystarczy poszukać wyrzucanych przez ludzi produktów, jeśli nie w parkach, pod drzewami, dla ptaszków i wiewiórek, to jeszcze lepiej, przewracając kubły ze śmieciami. Cóż, wina w tym wszystkim ludzka, ponieważ na widok słodkich pasiaczków zaczęli nagminnie zostawiać więcej jedzenia w parkach czy na zadrzewionych podwórkach, aby nacieszyć oczy „egzotycznymi” w mieście zwierzętami. Dziki szybko nauczyły się, że las jest im całkowicie zbędny, a wystarczą miejskie tereny zielone, pełne drzew i krzewów, między którymi można się skryć.
A skąd w takim razie dziki na plaży? Odpowiedź jest równie krótka, co poprzednio: z miasta. Duże skupiska ludzi to masa łatwego do zdobycia pożywienia, zostawionego przy leżakach i parawanach, które można po prostu sobie zabrać. Do tego ochłoda w morzu i rozrywka w postaci ganiania się z turystami to coś, co znakomicie urozmaica dzikom żywot. W miejskiej przestrzeni są również całkowicie niezagrożone odstrzałem, co zdają się rozumieć - praktycznie zatraciły lęk przed ludźmi, a nawet zdają się rozumieć zasady ruchu drogowego i zgrabnie przechodzą przez ulice i szosy, nie tarasując ich.
Z pewnością znajdzie się cała masa ludzi uważających, że przecież obecność dzików w mieście nikomu nie szkodzi, a wręcz wprowadza urozmaicenie. Natomiast konsekwencje tego zjawiska mogą być opłakane, bowiem miejskie dziki mogą cierpieć na dokładnie te same schorzenia, co leśne. Najbardziej głośny jest afrykański pomór świń, który od lat dziesiątkuje trzodę chlewną, a przenoszony jest między innymi przez dziki, również na niego padające. Chociaż ludziom bezpośrednio nie zagraża ta choroba, widok trucheł zaścielających parki i chodniki nie jest niczym pięknym. Mniej widowiskowe, ale jednak znacznie bardziej groźne są pasożyty, a zatem między innymi tasiemce, bąblowce, którymi mogą zarazić się domowe zwierzęta i przenieść je na swoich właścicieli. Nikt bowiem nie sprząta dziczych odchodów na bieżąco, zatem psy czy koty wychodzące mogą mieć z nimi kontakt podczas spacerów.
Kolejna kwestia to zanieczyszczenie miast odpadami, w których buszują dziki w poszukiwaniu posiłku. To nie tylko dodatkowa praca dla służb porządkowych, ale również zagrożenie sanitarne, szczególnie w czasie upałów. Poza tym dziki żywiące się niekonwencjonalnym dla nich jedzeniem mogą zapadać na nowe, nieznane lub bardzo rzadkie choroby, których skutków nie da się w żaden sposób przewidzieć. W niektórych miastach dochodzi również do starć dzików z ludźmi wracających z zakupami - reklamówka pełna frykasów kojarzy się dzikom z łatwym łupem, a ludzie raczej wolą oddać wiktuały, niż wdawać się w konflikt z niemałym zwierzęciem.
Ataki na ludzi nie są niczym wykluczonym, mimo iż miejskie dziki preferują pokojowe nastawienie. Wystarczy jednak, że locha prowadzi młode, a uzna arbitralnie, że ktoś na chodniku czy w parku im zagraża i nieszczęście gotowe. Podobnie sprawa ma się z psami, które mogą różnie reagować na widok dzikiego zwierzęcia i wykazać się agresją lub wolą ataku. Skutki mogą być opłakane zarówno dla psiaka, jak i jego właściciela, który oberwie rykoszetem. Kolejnym zagrożeniem są kolizje i wypadki drogowe, do jakich może dojść - chociaż dziki zwykle dobrze sobie radzą na drogach, to nie jest wykluczone, że nocną porą kierowca zauważy przeszkodę zbyt późno, lub rozpędzona wataha staranuje pojazd i nieszczęście gotowe.
Z powyższych powodów obecność dzika w mieście jest zjawiskiem absolutnie niepożądanym. Czy da się je jednak szybko i skutecznie eksmitować? Niekoniecznie. Po pierwsze, odstrzał w mieście obwarowany jest ogromnymi obostrzeniami, z uwagi na bezpieczeństwo mieszkańców. To nie tylko ogromne ryzyko rykoszetu, ale też ataku zwierzęcia po nieudanym strzale, gdy ranne zwierzę będzie w panice szukało drogi ucieczki. Niezwykle rzadko samorządy miejskie decydują się na wydanie decyzji o odstrzale, w dodatku firmy zajmujące się tym również nie są szczególnie chętne. W dobie powszechnego nagrywania wszystkich i wszędzie, wiele osób boi się publicznego linczu, w razie gdyby nagranie z odstrzału trafiło do Sieci, okraszone łzawym opisem dziczej tragedii. Od lat wałkowany jest temat wykorzystania łuku w odstrzale miejskim, jednak z niewyjaśnionych do dziś powodów, Polska wzbrania się przed łukiem do celów łowieckich, jak tylko może.
Wywóz dzików poza tereny miejskie jest kosztowny, niełatwy w wykonaniu, oraz mało skuteczny - dziki znajdują drogę powrotną błyskawicznie, lub po prostu „wbijają” do pobliskiego miasteczka i rozgaszczają się tam, już nawyknięte do miejskich realiów.
Co zatem można zrobić? Przede wszystkim uczulać ludzi na nie pozostawianie żywności dla dzikich zwierząt w parkach czy na podwórkach. Zabezpieczać odpowiednio wiaty śmietnikowe i kubły na śmieci, stosować miejskie kosze na odpadki ciężkie, niemożliwe do przewrócenia i zabudowane, by żaden gwizd nie mógł w nich buszować. Można również zacząć stosować antykoncepcję w podłożonej żywności, aby uniemożliwiać przyrost naturalny i spowodować naturalne wyginięcie miejskiego dzika. Wbrew pozorom, jest to metoda bardzo skuteczna i stosunkowo tania, nie powodująca szkód u już żyjących zwierząt. A w ostateczności, dopuścić łuk do celów odstrzału sanitarnego w miastach, jako broń nierykoszetującą, cichą i bardzo skuteczną. Możliwości jest wiele - wszystko zależy jednak od solidarności mieszkańców miast i respektowania pewnych zasad, z czym ewidentnie jest największy problem. Tylu, ilu poszkodowanych przez dzicze harce, tylu samo miłośników, bezgranicznie zachwyconych słodkimi ryjkami. W jaką stronę pójdzie ewolucja miejskiego dzika w Polsce? Pożyjemy, zobaczymy…